Jowisz i Wenus

Texte

Jowisz i Wenus
 

     Trzy tygodnie przed końcem zimy
świat hojnie wyzbywa się znaków,
     jak ten świetlisty środek dnia,
tak rzadki o tej porze roku,
     życia, dnia. Tak jasny, że chciałoby się
odwrócić i odejść w dół,
     na północ, wciąż bardziej w dół,
z miasta w uśpione łęgi i dalej,
     jeszcze dalej przez otwarte łąki
i koryta rzek, aż do morza.
     A potem? Potem znowu w dół,
po mokrym piasku, w butach,
     nabierając w kieszenie i usta,
mdłej, lodowatej wody, aż na dno.
     Ale nie dziś. Dziś, w zastępstwie
wody, trzy tygodnie przed kresem
     zimy, ciche powietrze, piękne,
zbyt piękne jak na tę szerokość,
     rozwiesza przed nami
koronki znaków nanizane
     na włócznie światła. Na skwerze
pierwsze ogniki forsycji wychynęły
     ze ściśniętych pąków jak paluszek
dziecka, które zgłasza się
     po dokładkę deseru. Wyraźne
wołanie
kota w gąszczu
     
jodły, cichnące nagle,
gdy przystajesz, by wypatrzeć go
     
wśród gałęzi. Za rogiem jesion,
na nim żwawe stado sójek,

     
które zwykle dokazują w parach,
nawołując się głośno z drzewa
     
na drzewo, a te tutaj, dziwaczne
– próbujesz zliczyć gromadę –
     
świergocą, skrzeczą, miauczą,
stroszą czoła, chcąc kogoś

     
wypłoszyć. Czyżby nas?
Skrywamy się w lesie.
     W poprzek ścieżki pień dębu,
który nie zniósł własnej wielkości.
     Musiał upaść w tę wietrzną noc,
gdy lecieliśmy do Palermo albo
     w ten śnieżny dzień kiedyśmy
stamtąd wracali. Zębina drewna
     zbielała na wiór, przy pękniętym
korzeniu sportowa bluza jakby
     ktoś próbował w nim zamieszkać.
Rósł tu wcześniej? Był, stał otoczony
      przez buki jak niewidzialny
maszt teleskopu, a teraz leży
     bez ruchu wyczekując wiosennej,
miękkiej ściółki. Ale świat
     wciąż jest pełen znaków. Za lasem,
na Drodze Richtera, w rowie
     zauważasz białą głowę z dwiema
czarnymi pręgami, ale mijasz ją,
     z myślą, że to niedorzeczne.
W pierwszym błysku wzrok
     rozmazuje obraz w niewyraźny
kształt – jutowy worek, kamień,
     bruzda szarego błota – ale po
ułamku wraca odbity z głębi
     tęczówki złożony w gwałtowną
całość, jak na straganie rzeźnika:
     głowa i odrąbany kręgosłup,
żółte kości, zaciśnięte oczy,
     na wpół otwarty pysk i białe kły.
Bóbr? Szop pracz, o którym
     tyle ostatnio? Kolory sierści
prowadzą cię do celu. To borsuczy
     łeb. Kto go zabił? Odciął?
Odgryzł? Psy? Wilki?
     Ludzie? Przed zmierzchem
jego wspomnienie nie chce
     odejść, czarne pręgi lśnią
do wewnątrz jak te dwie jasne
     gwiazdy nisko na zachodnim
niebie, ponad rudą smugą
     za horyzontem dachów, jedna
jaśniejsza od drugiej, jedna
     nieco wyżej niż druga,
jak huśtawka, albo waga,
     lśniące niespodziewanie, żywo.
Nie znasz takiej koniunkcji ciał,
     choć zdarza się każdego roku,
ale tym razem szczególnie czuła.
     I ta skala złudzenia: sześćset
milionów kilometrów pustki,
     co rozdziela srebrne elipsy.
Afrodyto, Uranio, Gwiazdo
     Zaranna, nie módl się za nami.
Świat jest pełen znaków,
     które nie niosą żadnego znaczenia.
Mówić o nieoczywistym
     w niejasny sposób,
to jak szukać zarośniętej
     
dawno ścieżki, w nocy,
pod śniegiem. Znaczenie jest ukryte
     
albo go brak, co na jedno wychodzi.
Czy to zapowiedź? Groźba?
     
Chwilowy wgląd w inny porządek
życia? Puste dno martwego oka.
     Świat, któremu kilka czystych
wersów nadaje jakiś sens.
     
Może to.

 

 

Jupiter et Vénus
 

     Trois semaines avant la fin de l’hiver,
le monde se dépouille généreusement de ses signes,
     comme ce brillant milieu du jour,
si rare, en cette saison de l’année,
     de vie, de jour. Si lumineux qu’on aurait envie
de se retourner et de s’éloigner vers le bas,
     vers le nord, toujours plus bas,
quittant la ville pour les méandres endormis et au-delà,
     encore plus loin à travers les prairies ouvertes
et les cours des rivières, jusqu’à la mer.
   Et ensuite ? Ensuite à nouveau vers le bas,
sur le sable humide, avec des chaussures,
    en remplissant ses poches et sa bouche
d’une eau fade et glacée, jusqu’au fond.
     Mais pas aujourd’hui. En guise d’eau,
aujourd’hui, trois semaines avant la fin
     de l’hiver, l’air calme, beau,
trop beau pour cette latitude,
     déployant devant nous
des dentelles de signes enfilés
     sur des lances de lumière. Sur l’esplanade,
les premières lueurs des forsythias surgissent
     des bourgeons serrés, tels des doigts
d’enfant, réclamant
     un supplément de dessert. L’appel
distinct d’un chat dans le fouillis
     d’un sapin, soudain s’éteint
lorsque vous vous arrêtez pour l’observer
     parmi les branches. Au coin de la rue, un frêne,
sur lequel s’agitent un groupe animé de geais,
     qui habituellement jacassent par paires,
se lançant des appels d’arbre
     en arbre, mais ici, bizarrement,
– vous essayez de compter la bande –
     ils gazouillent, stridulent, miaulent,
hérissant leur front, cherchant à effrayer
     quelqu’un. Serait-ce nous ?
Nous nous cachons dans la forêt.
     En travers du sentier, un tronc de chêne
qui ne supportait pas sa propre grandeur.
     Il a dû tomber dans cette nuit venteuse
alors que nous nous envolions vers Palerme ou
     ce jour enneigé où nous revenions
de là-bas. L’écorce du bois
     blanchi en copeaux, près de la racine
fissurée une veste de sport comme
     si quelqu’un avait tenté d’y habiter.
Était-il là auparavant ? Il était, debout, entouré
     par les hêtres tel un mât
de télescope invisible, et maintenant il gît
     sans mouvement, attendant le tapis
printanier et doux. Mais le monde
     est toujours plein de signes. Derrière le bois,
sur la Route de Richter, dans le fossé,
     vous remarquez une tête blanche avec deux
bandes noires, mais vous la dépassez,
     pensant que c’est absurde.
Au premier coup d’œil, votre regard
     brouille l’image en une forme
floue – un sac en toile, une pierre,
     une ornière de boue grise – mais
en une fraction de seconde, il revient reflété
     de la profondeur de l’iris, formant une unité
violente, telle, étalée sur l’étal d’un boucher,
     une tête et une colonne vertébrale tranchée,
des os jaunes, des yeux fermement clos,
     la gueule à moitié ouverte et des crocs blancs.
Un castor ? Un raton laveur, dont
     on parle tant dernièrement ? Les couleurs
du pelage vous mènent à la vérité. C’est la tête
     d’un blaireau. Qui l’a tué ? Découpé ?
Déchiré ? Des chiens ? Des loups ?
     Des humains ? Avant le crépuscule,
son souvenir refuse de
     s’effacer, les rayures noires brillent
en elles-mêmes comme les deux étoiles
     lumineuses, basses dans le ciel
de l’ouest, au-dessus de la bande
     rousse derrière l’horizon des toits, l’une
plus brillante que l’autre, légèrement
     plus haute que l’autre,
comme une balançoire, ou une balance,
     brillant soudainement, intensément.
Tu ne connais pas une telle conjonction de corps,
     bien qu’elle se produise chaque année,
mais cette fois-ci, elle est particulièrement sensible.
     Et cette échelle d’illusion : six cents
millions de kilomètres de vide,
     séparant les ellipses argentées.
Aphrodite, Uranie, Étoile
     de l’Aube, ne prie pas pour nous !
Le monde est plein de signes,
     qui n’ont aucune signification.
Parler de l’évident
     d’une manière floue,
c’est comme chercher un chemin
     envahi, la nuit,
sous la neige. La signification est cachée
     ou absente, c’est tout un.
Est-ce une annonce ? Une menace ?
     Une vue momentanée dans un autre ordre
de vie ? Le fond vide d’un œil mort.
     Un monde auquel quelques vers
purs donnent un certain sens.
     Peut-être cela.

 

 

Citer cet article

Référence électronique

Marcin Kurek, « Jowisz i Wenus », Carnets de Poédiles [En ligne], Babel, mis en ligne le 02 février 2024, consulté le 02 mai 2024. URL : https://carnets-poediles.pergola-publications.fr/index.php?id=293

Auteur

Marcin Kurek

Marcin Kurek (né en 1970), poète, traducteur et essayiste polonais. Il a publié trois recueils de poésie, dont le long poème « Oleander » (2010) a reçu le prestigieux Prix Kościelski (Genève) et a été traduit en espagnol (Bartleby Editores), en tchèque (Triada) et, par fragments, en français (Sicania). En tant que traducteur, il a publié neuf livres, dont des œuvres d’Emmanuel Hocquard, Juan Gelman, Joan Brossa, Pablo García Casado et Saint Jean de la Croix. Il est professeur à l’Université de Wroclaw. Ses recherches portent sur la relation entre la poésie et les arts visuels. Le poème « Jupiter et Vénus » fera partie de son prochain livre.

Droits d'auteur

Licence Creative Commons – Attribution 4.0 International – CC BY 4.0